"Literacki" spacer

PodziemiaSPACER PO PODZIEMIACH Z WALERYM PRZYBOROWSKIM A.D. 1656
wg prospektu mistrza Ascolego

"A teraz w drogę, mamy jeszcze przed sobą długą i może niebezpieczniejszą niż dotąd peregrynacyją.

Przebywszy wąskie i oślizgłe schody, czterej wędrowcy puścili sie dalej
wąskim korytarzem. Wilgoć panowała tu jak wszędzie w tym podziemiu,
ale powietrze było dość czyste dzięki okienkom, zawsze silnie okratowanym i co pewną przestrzeń regularnie pomieszczonym w sklepieniu. Okienka te co prawda nie wychodziły na świat Boży, gdyż przez nie nie przedzierał się nawet najsłabszy blask, ale zapewne komunikowały sie z piwnicami będącymi pod domami. Głucha cisza otaczała idących i oni też po tylu wzruszeniach, jakie przeszli, milczeli.

Ale niebawem korytarz poczynął się dość nagle i stromo piąć w górę, a że grunt był ciągle błotnisty i oślizgły, więc pochód stawał się bardzo uciążliwy, zwłaszcza dla pana Rafałowicza, tak że w końcu musiał go podtrzymać Kacper, inaczej staruszek byłby nieraz upadł. Przytafiło się to zresztą Kazikowi, z czego Maciek serdecznie sie śmiał i dworować sobie począł ze ślusarskich, jak mówił, nóg swego kompaniona.

To podnoszenie sie korytarza świadczyło, że wydobyto się na koniec spod kamienic i znajdowano się teraz pod
Rynkiem Staromiejskim, jak to wskazywała czerwona linia na prospekcie mistrza Ascolego. Przypuszczenie to
znalazło potwierdzenie w głuchym turkocie nad głowami peregrynantów, zapewne od wozów jadących po Rynku.

Tak szli, zawsze w milczeniu, z dobre cztery pacierze i zauważyli, że znowu korytarz w dół się spuszcza i odgłos turkotu ustał, i dawna posępna cisza zaległa korytarz.
- Przeszliśmy już ulicę Grodzką - rzekł pan Rafałowicz - i lada chwila dostaniemy sie do podziemi pod kościołem
OO. Jezuitów. Na prospekcie mego nieboszczyka szwagra narysowany jest w tym miejscu znak krzyża świętego, co
zapewne znaczy, że spotkamy się znów z kościotrupami ludzkimi, ile że wiem, że pod kościołem Ojców są liczne groby, gdzie nie tylko zakonników, ale też i świeckie a zasłużone Towarzystwu osoby chowają. Mówię to dlatego, mociumpanie, żeby Maciek, obaczywszy zwłoki, znowu się nie przestraszył i nie omdlał jak nie przymierzając baba.
- O laboga, laboga - zawołał kwaśno Maciek - jaki też to jegomość dokuczny! Ja się nieboszczyków ani krzynkę nie
boję, ale tam to mi się widziało, że to śmierć sama... ano i pewno była to śmierć, jeno uciekła. Ale teraz to ja się wcale
nie boję.
- Spodziewam się - odrzekł pan Rafałowicz - boby też to wstyd było, żeby taki chłop bał się nieboszczyków. Ale
uważam, że powietrze tu jest okrutnie ciężkie.

Jakowoż w rzeczy samej w korytarzu tym, coraz bardziej się obniżającym, powietrze było nadzwyczaj duszne i zepsute, do czego także przyczyniał się wielce kopeć i dym z pochodni, które z braku przewiewu i tlenu raczej ćmiły się tylko i dymiły gorejąc słabym płomieniem. Pan Rafałowicz, uważając to, zatrzymał się i rzekł:
- Nie ma co, trzeba zgasić pochodnie, bo inaczej podusimy się z kretesem. Latarka moja potłukła się, to prawda, ale
zawżdy w niej świeczkę osadzić można, a że tu nie ma nijakiego przeciągu, tegy goreć i świecić nam będzie.

Uczyniono tak i ze ściśniętym sercem, dysząc coraz ciężej, ruszono dalej wśród zupełnych prawie ciemności, gdyż
świeczka pana Rafałowicza rzucała słaby tylko i migotliwy blask przed nim samym, a idący w tyle nic prawie nie
widzieli. Na szczęście korytarz począł się podnosić i niebawem natrafili na schody, których było ośm, i te wprowadziły
ich do niewielkiej piwniczki, gdzie powietrze było o wiele lepsze, jakkolwiek stęchlizną przesiąknięte.

W piwnicy tej było zupełnie ciemno, tylko wędrowcy z tego sądzili, że znajdują się w jakimś obszerniejszym miejscu,
bo już nie ocierali się bokami o ściany i wyciągnąwszy obie ręce, znajdowali próżnię. Chcąc więc rozpatrzyć się w
położeniu, zwłaszcza że teraz nie wiedzieli, gdzie iść, pan Rafałowicz kazał zapalić pochodnię.
- Pewnikiem - mówił - jesteśmy w lochach pod kościołem OO. Jezuitów, ale należy to obaczyć i spenetrować wszystko jak się patrzy.

Zapalono więc pochodnie i gdy te zajaśniały żywym blakiem, nagle rozległ się gdzieś, wysoko pod sklepieniem, głuchy
szelest, jakieś ruchliwe cienie poczęły się ukazywać, przelatywać z cichym szmerem i coś nadzwyczaj wstrętnego
muskało twarze wędrowców, czyniąc lekki wiatr. Zrazu nikt z nich nie mógł zrozumieć, co to takiego, i ogarnęła ich
zabobonna trwoga, a Maciek, kuląc się i chwytając pana Rafałowicza za połę od żupana, krzyczał przerażonym głosem:
- Rety! Co to takiego? O laboga, coś mię liże po gębie!

Dopiero Kacper, podniósłszy do góry pochodnię i oświeciwszy nieco dość wysokie sklepienie, zawołał:
- To nietoperze!
Całe gromady tych wstrętnych stworzeń poprzyczepiane były do sklepienia i ścian bocznych piwnicy, a teraz zbudzone
nagłym blaskiem, zrywały się, krążąc w cichym, jakby sennym locie, czyniły wiatr swymi skrzydłami i chwiały
płomieniami pochodni. Oczywiście nie było tu żadnego niebezpieczeństwa, ale towarzystwo nietoperzy sprawiało
wstręt niewypowiedziany, a Maciek wychowany w przesądach, krzyczał zakrywając gołą głowę rękami i płachtą, w
której dźwigał żywność:
- O laboga, reta, we włosy mi się wkręcą, czapki nie mam, o laboga, uciekajmy stąd!
- Cichaj, cebulo! - zawołał na to Kacper - to jest nieprawda, żeby nietoperze we włosy się wkręcały. Czytałem o tym w pewnej uczonej księdze niemieckiej...
- Ale, nieprawda - odrzekł na to Maciek nie przestając okrywać się starannie swej szczecinowatej czupryny - w księdze niemieckiej czytałeś, jakby Niemcy wszystkie rozumy pojadły! Oj reta, reta, jegomościuniu, uciekajmy, bo te szelmy nietoperze, ażeby ich skręciło, ciągle koło mej głowy latają!
- Mają też koło czego - mruknął Kazik - co one tam mogą znaleźć w tej głowie, chyba sieczkę albo trociny, bo mózgu
pewnikiem że nie.
- Więc gadasz, co one nie wkręcą się?
- A nie!
- Zawżdy lepiej, jak stąd uciekniemy. Uciekajmy, mój jegomość!
- Hm! Łatwo to powiedzieć: uciekajmy - odrzekł pan Rafałowicz - ale gdzie, skora ja nie widzę stąd żadnego wyjścia.

Już od niejakiego czasu pan Rafałowicz rozglądał się bacznie po piwnicy i nigdzie nie mógł dostrzec żadnego z niej
wyjścia. Ściany były wszędzie czarne, wilgotne, pokryte rojącymi się niespokojnie nietoperzami.
- Ot - rzekł pan Rafałowicz tonem posępnym - przepłynął całe morze, a przy brzegu utonął. Widocznie nie ma tu
wyjścia i co my w takim razie uczynimy?
- A cóż mówi prospekt mistrza Ascolego? - zapytał Kacper.
- Ba! kiedy tędy chodził Ascoli, mogło być wyjście, ale widno później je zamurowano. O! nawet widać tam świeże cegły czerwone i wapno. Tu było połączenie z grobami pod kościołem, ale je zamurowano. Wpadliśmy w straszną pułapkę...

Wszyscy milczeli ponuro, bo istotnie położenie było rozpaczliwe. O powrocie nie można było myśleć z powodu, że tam
za nimi zapadło się sklepienie i zapewne zawaliło przejście. Każdy stał niemy, z wewnętrzną głuchą trwogą w duszy,
stał i Maciek i na chwilę zapominając o nietoperzach, także rozmyślał, wreszcie nagle zawołał:
- O laboga, laboga, co też jegomość gada! Skoro tu są nietoperze, żeby ich skręciło!, to musi być jakaś dziura, którą się tu dostają i wydostają.
- Zapewne - rzekł na to pan Rafałowicz melancholijnie - musi być taka dziura, dobra dla nietoperzy, ale nie dla nas. Tam, którędy one się wydostają, my się przecież nie wydostaniemy.
- Wszelako należy dobrze opatrzyć ściany - odezwał się Kacper.
- A opatrz, bo ja już nóg nie czuję! - odpowiedział pan Rafałowicz i usiadłszy na ziemi, ukrył twarz w dłoniach i szeptał
coś cicho, zapewne modlitwę.

A nietoperze nie przestawały latać z lekkim, ledwie dosłyszalnym szmerem, muskać twarze wędrowców i dreszczem ich przejmować. Prócz tego szmeru sennego, prócz szeptu pana Rafałowicza, nic więcej nie było słychać w tej piwnicy. Z zewnątrz nie dochodził żaden odgłos i panowało tu ponure, przygnębiające milczenie.

A Kacper tymczasem, z pochodnią w ręce, a młotkiem w drugiej, obchodził dokoła mury piwnicy, bacznie je oglądał,
stukał młotkiem, wreszczie przyszedłszy do miejsca, gdzie świeże, czerwone i zdrowe cegły oraz wapno białe
świadczyło o niedawnym zamurowaniu jakiegoś poprzedniego wyjścia, nagle zawołał:
- Jest!
- Co jest?
- Dziura!
- Duża?
- Nie, nieduża, ale zawżdy dziura.
Wszyscy, nawet pan Rafałowicz, zerwawszy się na równe nogi, rzucili się ku miejscu, przy którym stał Kacper, i poczęli oglądać ową dziurę. Właściwie nie była to dziura, ale regularny, podłużny, wąski otwór, zostawiony widać umyślnie w świeżo zamurowanej ścianie. Dawniej wyjście stąd było dość znaczne, bo poznać to można było po dawnym czarnym murze, odbijającym wyraźnie od świeżej roboty, tworzącym silną arkadę, o szerokim i wygodnym polu. Dlaczego tę komunikację zamurowano, trudno było odgadnąć, dość że to zrobiono i zostawiono tylko wąskie, długie na łokieć, a na kilka cali szerokie okienko, z którego wiało chłodne, stęchłe, piwniczne powietrze.
- Tak! - rzekł Maciek - dziura jest, ale nikt przez nią nie przejdzie.
- Hm! - zauważył Kacper - ty jesteś cienki jak tyczka, może byś się przecisnął. Sprobuj!
- I na co by się to zdało? - rzekł pan Rafałowicz. - Choćby nawet Maciek się przecisnął, to ani ja, ani wy tędy nie
przejdziemy. Rozumiem jednak, że ten mur jako świeży i na liche wapno brany, bo się kruszy w palcach jak piasek, nie
musi być mocny. Sprobujmy go wyłamać. Nic lepszego nie mamy do czynienia, jest to jedyny nasz ratunek. Dalej,
bierzmy się do drągów i młotów, a zaczynajmy od tego okienka.

Zachęceni tym trzej młodzieńcy żwawo rzucili się do rozbijania, czym kto mógł, świeżego muru. Huk stąd powstały
zbudził i wystraszył resztę drzemiących nietoperzy, które w szalonym, wirowatym ruchu, poczęły latać po całej piwnicy,
uderzać się o czterech wędrowców, napełniając sennym szmerem ciszę podziemia i dreszczem przejmując Kazika i
Maćka. Jak mogli jednak, tak się krzepili i gorliwie pracowali koło wyłamywania muru. Zrazu szło to dość opornie i mur okazał się mocniejszym, niż pan Rafałowicz sądził, ale powoli pod silnymi ciosami wypadała jedna cegła za drugą i otwór się zwiększał z każdą chwilą. Cegły po większej części staczały się w sąsiedni loch, do którego ów otwór prowadził, i uderzały o coś twardego i pustego, bo głuche dudnienie się rozlegało, które wtedy dopiero ustało, gdy coś z trzaskiem się zapadło. Co by to było, domyśleć się trudno i zresztą nie myślano o tym bardzo. Wszystkim szło bowiem o to jedynie, aby jak najprędzej mur wyłamać i wydostać się z tej piwnicy z nietoperzami, która mogła stać się grobem czterech peregrynantów.

Na koniec, po godzinnej dość ciężkiej pracy, wyłamano otwór tak szeroki, że można było przez niego wygodnie przejść.
Kacper wychylił się przezeń z pochodnią, ale zaraz się cofnął, wstrząsnął się i mruknął:
- Brrr!...

Na wykrzyknik obrzydzenia i wstrętu, wydany przez Kacpra, wszyscy z ciekawością wyjrzeli przez wybity otwór do
sąsiedniej piwnicy. I w rzeczy samej, to, co tam ujrzeli, grozą ich przejęło. Cały, dość obszerny loch, do którego przez
okienko zakratowane z góry  wpadało nieco światła dziennego, przepełniony był trumnami i zwłokami ludzkimi. Wiała
stąd woń grobowa, stęchlizna i zaduch rozkładających się ciał i w ogóle widowisko było ponure i wstrętne.
Trumna w podziemiachTrumien było mnóstwo. Zajmowały one nie tylko całą posadzkę piwnicy, ale stały warstwami jedna na drugiej pod ścianami. Były one rozmaite:
proste, drewniane, czarno malowane z krzyżami z gwoździ na wiekach, bez żadnych napisów, były obite kosztownymi materiami, aksamitem
pąsowym lub granatowym, pełne złocistych frędzli, z blachami, na których czerniały napisy, ale na wszystkim leżała biała pleśń, grube warstwy pyłu jakiegoś szarego, plamy brudne nieokreślonej barwy. /.../ Maciek niewiele myśląc przesunął się przez otwór, przeskoczył, a raczej przekroczył swymi długimi nogami trumny i stanął na środku lochu, rozglądając się ciekawie dokoła. Za nim poszli i inni i znalazłszy w głębi schody, prowadzące do innego podziemia, szybko to ponure miejsce opuścili. Następna piwnica była pusta, ale na nieszczęście miała trzy wyjścia, tak że nie wiedziano, w którą stronę się obrócić, co wprawiło pana Rafałowicza w wielki kłopot, bo łacno było teraz pobłądzić. Prospekt mistrza Ascolego niewiele tu mógł pomóc, radził go się jednak pan Rafałowicz, patrzał na busolę i mimo to wahał się, którędy się puścić. Ale Kacper, ktory znowu począł dokoła obchodzić piwnicę, bacznie opatrując jej ściany, stanąwszy przy jednym otworze zawołał:
- Jegomość, tędy trzeba iść!
- A dlaczego?
- Dlatego, że tu jest na ścianie wyrzezana strzała i napis: Ascoli A.D. 1651.
- Bogu niech będą dzięki - zawołał pan Rafałowicz odetchnąwszy głęboko - niech temu mistrzowi Ascolemu światłość wiekuista świeci za jego przezorność! Prawda, jest napis, a więc nie tracąc czasu chodźmy.

Zwiedzanie podziemiWeszli w dość długi korytarz, który po bokach miał liczne piwnice, ale że sam szedł prosto i linia na prospekcie w tym miejscu była prosta, więc szli nim nie zbaczając wcale i nie zaglądając do owych piwnic, zwłaszcza iż większość ich miała drzwi pozamykane na kłódki. Gdy tak szli, nagle jedne z tych drzwi z trzaskiem się rozwarły i ukazał się w nich jakiś człowiek, ubrany w długą szatę czarną, z pękiem kluczy u pasa i latarnią w ręku. Zobaczywszy czterech podróżnych z gorejącymi pochodniami w rękach, na pół oblanych ich czerwonym migotliwym  światłem, na pół ukrytych w cieniu i zapewne w tych półblaskach i półcieniach wyglądających bardzo dziwacznie, strasznie krzyknął głosem przerażonym:
- Wszelki duch Pana Boga chwali! Nieboszczyki z grobów wstali."

/Za Walery Przyborwoski, Szwedzi w Warszawie, wyd. Nasza Księgarnia, 1955, str. 125 - 138/